na wulkan, Ambrym, VANUATU

SLONCE ! SLONCE !!! swieci niesamowicie ale troche portrwa az osuszy miasto, na razie ciezko oddychac po 5 dobach opadow.

Lot 18-osobowym samolotem to nie tylko atrakcja sama w sobie (piloci nie uzywaja mikrofonow tylko odwracaja sie zeby cos powiedziec). Widok koralowych wysp otoczonych pierscieniem plaz i koralowcow sa bardziej efektowne z gory niz z wody!
Jesli siedzisz kolo pilota (za sterem) a nie kolo zywego koguta  wrazenia sa jeszcze ciekawsze :)

O ile wiekszosc wysepek ma miano bram raju, Ambrym to raczej diabelskie podworko – porosniety gestym lasem tropikalnym aktywny wulkan. Ziemia  to czarny pyl, plaze czarne, brak slodkiej wody,  „gorace zrodla ” to slona woda morska ogrzewana przez gorace skaly wyplywajaca podczas odplywu, nawet jezioro jest slone. Az dziw ze ludzie tu zyja.

Zeby zobacztyc wulkan i wrocic jednego dnia trzeba wstac wczesnie. O 5.00 pobodka, odbieramy gorace chlebki i jedziemy wglab ladu. Po godzinie wybojow docieramy do przewodnika i ruszamy na wspinaczke. Nie ma slonca ale i tak jest goraca i wilgotno, a szczyt wulkanu niknie w ciemnych chmurach. Jestesmy mokrzy, skarpetki od rosy, reszta od potu. Idziemy w gore suchym, czarnym korytem rzeki ktora w porze deszczowej splywaja tony popiolow i zuzlu wulkanicznego. Poki idziemy tym miekkim asfaltem nie jest zle ale co chwile sa wysokie wodospady ktore trzeba ominac wbijajac sie w busz. Droga przez las jest ciezka. Mokro, slisko i bardzo stromo. Nawet idac na czworaka mozna zjechac w dol wiec czesto jedynym p[ewnym uchwytem jest dlon przewodnika.

Choc pewnie niezbyt stosownym jest opisywanie tu wad przewodnika jednak sa one dosc charakterystyczne w tej branzy. Mysle ze w tej samej koszulce byl na ostatnich kilku wyprawach i bezpiecznie bylo sie trzymac w odleglosci 20m od niego (zapach powalal) a w drodze powrotnej ze 30m. Faktem jest ze bez niego nie bylibysmy w stanie wejsc ani znalezc  wlasciwego wulkanu, nawet z bardzo dokladna mapa.

Po 4godzinach wspinaczki docieramy na kaldere, pada. To co bylo na pocztku przyjemnym orzezwieniem teraz zaczyna doskwierac. Po 6 godzinach zaczynam zostawac w tyle, choc powinnismy przyspieszyc. Ale wejdz szybko na kolejna halde zuzlu kiedy nogi zapadaja sie po kostki, skalne igielki wbijaja sie w stopy a smrod siarki dusi i szczypie w oczy…  mam wrazenie ze krecimy sie w kolko. Zimno, leje i niewiele widac. ‚Jeszcze 10 min’ ciagnie sie w nieskonczonosc…

W koncu stajemy na szczycie urwiska  i ….w dole tylko chmury. I HUK gotujacej lawy. Przypomina odglos olbrzymich fal rozbijanych o skaly. Nic nie widac. Czekamy. W zeszklym tygodniu czworka francuzow koczowala 4 dni i 3 noce w deszczu zeby zobaczyc lawe. Bez powodzenia. My czekamy 10 minut i chmury rozwiewaja sie ukazujac jezioro gotujacej sie, pomaranczowej lawy.  NIESAMOWITE. PRZERAZAJACE. Diabelski kociol.

Teraz kiedy notuje w zeszycie w ocienionej chacie w wiosce, popijajac mleko kokosowe i wyjadajac miekki miazsz z zerwanego przed chwila orzecha nie jest to takei straszne. Ale pamietam jak drzamy mi nogi i kurczowo sciskalam dklonie obu panow stojacych na skraju zuzlowego krateru wsrod grzmotow lawy i smrodu.. Ale warte to bylo 12 godzin wspinaczki – od 7.15 do 19.15 z kilkoma krotkimi przerwami. Wrocilismy wykonczeni i bardzo zadowoleni.

ps. mielismy wyjatkowe szczescie widzac lawe – wszyscy ktorych spotkalismy i wspieli sie na szczyt, widzieli w dole tylko chmury…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *