El Chalten brzmi dumnie, ale to dopiero jest za..pie. Miasteczko jest malenkie i zyje dla i dzieki turystom. Stad bowiem wioda szlaki na Fitz Roy i splywajace obok lodowce. My ruszamy najpierw na Lago Torre polozone pod strzepiastymi szczytami a nastepnego dnia wspinamy sie na ´Lago de los tres´, czyli pod Fitz Roy. Ostatnie 1,5 godziny pod gore wbija w ziemie. W sumie nie bylo tak zle jak sie spodziewalismy, wszyscy ostrzegaja przed ta wspinaczka.
W El Calafate cąagle wieje. I ciągle sie kurzy. Czasem troche slabiej wieje a czasem tak ze az huczy. Gdy mocno wieje, to ciezko sie chodzi. Wygladasz jakbys mial problemy z błędnikiem i koordynacją ruchow. Podmuchy decydują o długosci kroku i jego kierunku. Idac ulica zuzywasz tyle energii ile potrzeba zeby wejsc pod gore. Taki wlasnie wiatr czesto wieje w El Calafate. Rozumiem, ze od takiego wiatru ludzim miesza sie w glowach (jak w filmie´Volver´).
Jedziemy dalej. To oczekiwanie na nowe jest chyba najprzyjemniejszym stalym elementem podrozy tym razem 2 noce i 1 dzien spedzamy w autobusie. 33 godziny przez prawie pustynie. Po horyzont tylko kepki suchych traw. Z kazdej strony, 360 stopni. Dwa wschody slonca i jeden zachod. Najpiekniejsze kolory ma niebo tam gdzie nie ma ludzi albo sa tylko przejazdem. Gdzie nic nie ma.
O Boże, dobrze że znalazłem lupę, przynajmniej odczytam tekst
juz poprawione